Na swoich nogach już nie stanie…
Andrzej M. budował komin na szkole. Spadł z dachu. Jest sparaliżowany. Dlaczego doszło do wypadku? Wyjaśnienia są sprzeczne. Adwokat skazanego twierdzi wręcz, że gdyby sprawa została rzetelnie zbadana wyrok sądu byłby inny.
W całej historii tylko tragedia mężczyzny nie podlega dyskusji. Do końca życia nie stanie na nogach. I ogromne obciążenie dla rodziny byłego właściciela firmy budowlanej, którego sąd uznał za winnego. Przez długie lata będzie borykać się z komornikami. Reszta nie jest jednoznaczna. Dotarliśmy do świadków, którzy o tym samym wydarzeniu mówili zupełnie inaczej.
Również adwokaci przerzucali się sprzecznymi argumentami. Pełnomocnik skazanego był zdania, że gdyby sąd rozstrzygnął, czy poszkodowany nie oddalił się samodzielnie z wyznaczonego miejsca pracy jego klient mógłby nawet zostać uniewinniony lub skazany w mniejszym wymiarze. Z kolei mecenas ofiary dziwił się, że dochodzenia w sprawach, które zgłaszał zostały umarzane.
Jaka jest prawda? Postaramy się przedstawić wszystkie wątki, zarówno te podjęte przez sędziów, jak i te, którymi się nie zajęli. Dotarliśmy do świadków zdarzenia i wysłuchaliśmy ich opinii.
Ambicja? A może „zawody” na dachu?
Pierwszy wątek, który chcemy przedstawić jest zaskakujący, żeby nie powiedzieć śmieszny. Jeśli jest w nim chociaż odrobina prawdy świadczy o zupełnym braku wyobraźni poszkodowanego Andrzeja M.
W postanowieniu z dnia 2 września 2015 roku Sądu Okręgowego w Siedlcach IV Wydziału Pracy i Ubezpieczeń Społecznych czytamy między innymi: „ (…) Andrzej W. (uznany za winnego właściciel firmy - przyp. red.) złożył skargę o wznowienie postępowania w sprawie z powództwa Andrzeja M. (poszkodowany – przy. Red). (…) Wskazano, że Sąd Rejonowy w Sokołowie Podlaskim II Wydział Karny (…) stwierdził o przyczynieniu się Andrzeja M. do nieszczęsnego zdarzenia (…). Skarżący podnosił, że podczas rozmowy odbytej w dniu 4 października 2014 r. Andrzej M. przyznał, iż główną przyczyną wypadku była brawura i niepohamowana ambicja dorównania o około 20 lat młodszemu koledze Markowi N., z którym urządził sobie zawody polegające na tym, kto pierwszy przejdzie po pokryciu dachowym z blachy trapezowej”.
Robotnicy ścigali się na śliskim, pochyłym dachu, na mokrej blasze? Na wysokości ok. 10 metrów? Czy naprawdę dojrzali mężczyźni mogli wpaść na tak absurdalny pomysł? Zapytaliśmy o to zainteresowanych. I tu zaskoczenie, każdy tłumaczył to inaczej.
Andrzej W. wyjaśnił, iż o całej sytuacji dowiedział się bezpośrednio od poszkodowanego. Nie od Marka N. Mieli rozmawiać bez świadków. Andrzej M. miał zdaniem pracodawcy przyznać, że do wypadku doszło, gdy poślizgnął się na śliskiej blasze, a wszedł na nią by nie być gorszym od młodszego Marka N. Buty tego drugiego miały mieć gumowe podeszwy, które utrzymały pracownika na nierównościach. W przeciwieństwie do poszkodowanego.
Andrzej M. (poszkodowany) przedstawił inną wersję:
- Pamiętam taką rozmowę - stwierdził. - Marek N. pierdzielnął taką bzdurę i Andrzej W. to podłapał. Kto by po dachu latał? No niech pan pomyśli? W ogóle takiej sytuacji nie było. To Marek N. wymyślił i powiedział Andrzejowi W. A potem mnie, że tak mówił.
- Ja tam żadnych zakładów w tej sprawie nie przyjmowałem – żachnął się z kolei Marek N. – Nikomu czegoś takiego nie mówiłem. Nie wiem, o czym pan mówi do mnie w ten sposób? Nie ma takiej opcji. Kiedy to miałem powiedzieć? Teraz ostatnio, czy kiedy? Ten Andrzej to dobrze tam coś kręci.
Były pracodawca jest rozżalony, iż sąd nie podjął się wyjaśnienia tej kwestii. I tu akurat zgodził się z nim nawet poszkodowany.
- Sąd o to nie pytał - powiedział. - Nawet takiego pytania nie było w ogóle. Nie zajmował się tym bo to śmieszne i całkowicie niewiarygodne.
W dokumentach jednak taką opcję znaleźliśmy. Wiarygodna, czy nie powinna naszym zdaniem zostać podjęta.
Cofnijmy się do dnia wypadku
Była sobota 12 sierpnia 2006 roku. Andrzej W. prowadził wówczas dobrze prosperującą firmę budowlaną. W jednej z miejscowości remontował dach na szkole. Miał go podwyższyć. Stary dach był płaski, nowy miał być spadzisty. Do obowiązków Andrzeja M. należało budowanie kominów.
- „Wszedłem na tzw. bocianie gniazdo, które znajdowało się przy kominie. Obok leżał przewód, który pozostał z poprzedniego dnia i nie został sprzątnięty. Chwyciłem za ten przewód, noga mi się poślizgnęła i spadłem z dachu. Nie miałem zabezpieczenia ponieważ pracodawca nie wyposażył nas w żadne zabezpieczenia. Nie było żadnych kasków i uprzęży. Szef kiedyś powiedział trzymaj się wiatru, albo idź i sobie kup (zabezpieczenia – przyp. red.). Stałem 1/5 metra niżej niż poziom dachu” – zeznał podczas jednej z rozpraw.
- Dokładnie nie pamiętam, z którego miejsca spadłem. Całą noc z piątku na sobotę padał deszcz. Rano mżawka. Pojechaliśmy kominy kończyć. Diaks wziąłem do cięcia cegły. On się gdzieś zaczepił. Pociągnąłem go do siebie. Nogą stanąłem na blachę i już byłem na dole. Tyle pamiętam – uzupełnił podczas rozmowy z naszym dziennikarzem. Nie wyjaśnił, czy szedł po dachu, a jeśli tak, czy szedł daleko?
Moment wypadku pamięta bardzo dobrze pracownik szkoły, który pokazał nam miejsce, w którym upadło ciało.
- Siedziałem właśnie u siebie w kantorku – wspomina. – Nagle usłyszałem huk. Myślałem, że to papa (blacha) się oderwała. Chwilę potem zobaczyłem przez okno, że coś spadło. Okazało się, że to człowiek. Do końca życia tego nie zapomnę. Pogotowie przyjechało bardzo szybko.
W wyniku wypadku Andrzej M. doznał między innymi zerwania kręgosłupa i przerwania rdzenia kręgowego. Niestety już do końca życia będzie poruszał się na wózku inwalidzkim. Pracownik szkoły twierdzi, że w nieszczęściu miał i odrobinę szczęścia. Obok miejsca, w którym upadł jest właz studzienki kanalizacyjnej. Gdyby w niego uderzył mógłby tego nie przeżyć.
Pracodawca Andrzeja M. został oskarżony o to, że nie zapewnił podwładnemu bezpiecznych warunków pracy. Od samego początku nie przyznawał się do winy. Jego zdaniem Andrzej M. samowolnie oddalił się od miejsca, gdzie miał pracować.
Grafika, którą otrzymaliśmy od właściciela firmy. Jego zdaniem obrazuje faktyczny przebieg wydarzeń.
Utrzymywał, że gdyby robotnik spadł ze swojego stanowiska nic by mu się nie stało. Zaprzeczył również, jakoby na budowie nie było sprzętu zabezpieczającego. Sąd przesłuchując świadków podjął tę kwestię. Wyjaśnienia były rozbieżne. Jedni twierdzili, że zabezpieczenia były, inni, że nie. Zeznania tych pierwszych zostały uznane za mało wiarygodne.
Syn byłego przedsiębiorcy zarzuca, że zaraz po wypadku nie zrobiono dostatecznie wiele, aby ustalić jego faktyczne przyczyny.
Na początku nawet poszkodowany kłamał?
- „Sąd uwzględnił motywy przedstawione przez Andrzeja M., który wprost stwierdził, że w pierwszych zeznaniach nie mówił o pewnych okolicznościach prawdy bowiem nie chciał zaszkodzić pracodawcy.” – czytamy w uzasadnieniu wyroku.
Z podobnych pobudek mieli - zdaniem sędziego - ukrywać prawdę również niektórzy z pracowników. Ich wyjaśnienia również nie były dla niego wiarygodne. Sąd Rejonowy wydał werdykt. Andrzej W. został uznany winnym. Otrzymał karę dwóch lat pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata. Miał też zapłacić poszkodowanemu 30 tys. złotych i wypłacać mu comiesięczne świadczenie pieniężne. Andrzej W. odwołał się od wyroku. Sąd Okręgowy uznał, że dwa lata pozbawienia wolności to zbyt wiele. Zmienił ten czas na sześć miesięcy. I to w zasadzie tyle. Wysokość świadczeń pozostała bez zmian.
W uzasadnieniu Sądu Okręgowego czytamy między innymi: „Nie sposób zgodzić się z wywodami obrońcy oskarżonego, że Andrzej M. do powierzonych mu zadań nie potrzebował żadnych środków ochrony indywidualnej. (…) Tylko na początku praca ta może przebiegać na dole, natomiast w miarę realizacji zadania niezbędny jest dostęp do wyższych partii konstrukcji, zatem zawsze od pewnego etapu jest to praca na wysokości, przy wykonaniu której konieczne jest zapewnienie przez pracodawcę specjalnych zabezpieczeń. (…) Oskarżony wiedział, jakie narzędzia pracy były wykorzystywane przez pracowników na tej budowie, a zatem musiał liczyć się z tym, że może wystąpić konieczność wejścia pokrzywdzonego na dach, choćby w celu odłączenia urządzenia, czy jak w tym przypadku, poprawienia przewodu, który zaczepił się o blachę. (…)”.
Czy sędziowie zagłębili się w przedstawioną przez nas wersję, że poszkodowany mógł przechodzić po dachu do zupełnie innego miejsca? Zapytaliśmy o to rzecznika prasowego i prezesa sądu. Czekamy na odpowiedzi. Co konkretnie spowodowało, że zeznania jednych świadków zostały uznane za wiarygodne, innych zaś nie?
Po wyroku w sprawie karnej poszkodowany pozwał pracodawcę również cywilnie. I w tym przypadku sędzia nie miał wątpliwości co do winy właściciela firmy. Kara finansowa była jednak o wiele wyższa, 200 tys. zł Zadośćuczynienia, 108 tys. zł odszkodowania, 12 tys. zł skapitalizowanej renty.
Płacił, płacił, aż…
- Byliśmy przerażeni wypadkiem – mówi żona skazanego Andrzeja W. – Niebo chcieliśmy mu przychylić. Płaciliśmy wszystko w ratach, co było przysądzone. Kiedy Andrzej M. poprosił nas o cokolwiek zawsze dostawał. Nie tylko pieniądze, ale również materiały budowlane. W sumie spłaciliśmy ok. 150 tysięcy złotych. Tak wynikało z ugód. Po kilkadziesiąt tysięcy złotych rocznie.
Skazany dodał, że wszystko było dobrze do czasu, aż jego firma odczuła zatory płatnicze. Wypłata kolejnej raty opóźniała się…
Zupełnie inaczej rzecz przedstawili poszkodowany i jego córka:
- Zawsze było jakieś kombinowanie - wyjaśnili. - Mówił, że pieniędzy nie dostał, a dowiadywaliśmy się, że był przetarg i jednak dostał środki. Cały czas w balona robił. Cały czas. Uzgadnialiśmy na przykład, że wypłaci nam jakieś pieniądze z kwoty, jaką otrzymał, a za godzinę całe konto było „czyszczone”. Zdenerwował nas tymi krętactwami, dlatego oddaliśmy sprawę do komornika.
- Obecnie czekamy na ustalenie terminu I licytacji domu tzw. bliźniaka w Sokołowie Podlaskim. Czynności te utrudniały jego żona i córka, która dodatkowo w trakcie procesu o uznanie umowy darowizny jej z ojcem działki rolnej zbyła ją swojej ciotce. Oznacza to, że dłużnicy pozbyli się majątku, z którego wierzyciel mógłby się zaspokoić. Niestety działania dłużników okazały się bezkarne, gdyż wg miejscowych prokuratorów, osoby te "działały w granicach prawa i dochodziły swoich roszczeń zgodnie z obowiązującymi przepisami". Nie zgadzam się z tym poglądem prawnym organu ścigania i skierowałem zażalenie na post. Prokuratury z 28/04/2016 r, o umorzeniu dochodzenia. Aktualnie egzekucja jest bezskuteczna z innych składników majątku dłużników – tłumaczy adwokat poszkodowanego.
Rozpoczął się nowy rozdział historii. Andrzej W. zawiesił firmę. Budowlanką zajął się jego syn, który działalność gospodarczą prowadził już od mniej więcej roku. Prokuratura sprawdziła, czy skazany nie ucieka z majątkiem? Dochodzenia zostały umorzone.
Kontratak byłego właściciela
Andrzej W. jest obecnie oficjalnie zatrudniony przez syna. Zarówno on, jak i jego żona mają zajęte wynagrodzenia przez komornika. Niebawem ma również dojść do licytacji ich domu. Nie znaczy to jednak, że zgodzili się z wyrokiem. Nadal twierdzą, że kara, jaką otrzymał były pracodawca jest zbyt surowa. Utrzymują też, że poszkodowany nie pracował tam, gdzie mówił.
Pełnomocnik Andrzeja W. zawiadomił o możliwości składania fałszywych zeznań przez Andrzeja M. Zarzucił mu między innymi, że „zataił przed sądem, w którym miejscu pracował. Zeznał niezgodnie z prawdą, że w miejscu, w którym pracował był dach oraz nie wskazał, że podest, na którym pracował był wybudowany poniżej nowobudowanego dachu, w oddaleniu od budowanego komina, co uniemożliwiało upadek z tego dachu po blasze nowego pokrycia dachu. Zataił, że spadł z dachu w zupełnie innym miejscu oddalonym kilkanaście metrów od miejsca, gdzie miał pracować, zgodnie z poleceniem murując komin”.
Śledczy po przeprowadzeniu czynności sprawdzających wszczęli dochodzenie, przesłuchali ponownie świadków wypadku, a następnie umorzyli postępowanie z uwagi na… przedawnienie.
- „Postanowieniu temu zarzucam naruszenie prawa karnego materialnego (…) z uwagi, że jest to przestępstwo skutkowe, którego skutek nastąpił w momencie wydania orzeczenia w sprawie (…). W momencie złożenia zawiadomienia o popełnionym przestępstwie nie minęło jeszcze 5 lat od momentu jego popełnienia” – napisał w zażaleniu pełnomocnik byłego pracodawcy.
- „Posiedzenie w przedmiocie rozpoznania zażalenia Sąd wyznaczył na dzień 27.06.2016 roku” – poinformowała nas Barbara Sobotka Prokurator Rejonowy w Siedlcach.
Nasz rekonesans
Postanowiliśmy osobiście dotrzeć do świadków wypadku. Rozmawialiśmy z czterema z nich. Jednemu obiecaliśmy anonimowość.
Jan K. (z żoną): To co było w telewizji (jedna ze stacji wyemitowała reportaż o tej sprawie - przyp. red.), strasznie mi się to nie podobało. Znam i jednego i drugiego. Zostały tylko pokazane rupiecie takie, że niby poszkodowany nie ma gdzie mieszkać. Nie było obiektywności.
Zeznawałem po raz kolejny w tej sprawie na policji. Pytali mnie, dlaczego on był tam, a nie tu? Dlaczego znalazł się na tym odcinku dachu, na którym nie powinien być? Pracował przy kominie. Tam nie było jeszcze dachu. Odszedł po przedłużacz. Znalazł się jednak tam, gdzie nie powinien być.
Marek N.: Wszystko powiedziałem podczas przesłuchań i w sądzie. Niczego więcej nie dodam. Proszę sobie sprawdzić tam.
Sprawdziliśmy. Jak twierdzi nasz informator Marek N. podczas ostatniego przesłuchania zasłaniał się głównie "niepamięcią". Miał nawet prosić policjanta o odczytanie mu starych zeznań.
Świadek anonimowy: W piątek w nocy padało. Dach był śliski. Normalna była praca. Normalnie pojechaliśmy do roboty. Andrzej gdyby poszedł drugą stroną byłoby normalnie. A, że poszedł tam, gdzie była blacha to się poślizgnął.
Gerard M.: Zajechaliśmy do roboty, a szef powiedział, że nie będziemy robić bo mżawka padała. Powiedział do poszkodowanego, żeby wlazł i przedłużacz ściągnął z dachu. Andrzej poszedł. Po rusztowaniu wlazł. Jak dokładnie i dlaczego spadł to nie pamiętam.
Wypadki w pracy to tragedia dla poszkodowanego i jego rodziny, ale i pracodawcy. Może się okazać, że w wyniku chwili nieuwagi jego cały świat zawali się w gruzy. Traci firmę i wszystko, na co pracował latami.
Trochę statystyki
Jak poinformował GUS w 2015 roku wypadków w pracy było mniej niż w 2014 roku. Jeśli jednak już się zdarzyły były bardziej tragiczne w skutkach. O 15 % wzrosła liczba wypadków śmiertelnych. Zginęły 303 osoby, zaś 495 osób uległa ciężkim obrażeniom ciała. Ogólnie wypadkom uległo 87622 osób.
- „Przyczyną ponad połowy wypadków przy pracy był czynnik ludzki, czyli nieprawidłowe zachowanie się pracownika (59,2% wypadków przy pracy). Kolejną najczęstszą przyczyną wypadków był niewłaściwy stan czynnika materialnego (8,6% wypadków przy pracy). Na trzecim zaś miejscu, wśród przyczyn wypadków przy pracy, znalazł się brak lub niewłaściwe posługiwanie się czynnikiem materialnym (7,5% wypadków przy pracy).
Oprócz tego wśród przyczyn wypadków przy pracy znalazły się również: Niewłaściwe samowolne zachowanie się pracownika (6,9% wypadków przy pracy); Niewłaściwa organizacja stanowiska pracy (5,3% wypadków przy pracy); Niewłaściwa organizacja pracy (4,6% wypadków przy pracy); Niewłaściwy stan psychofizyczny pracownika (1,6%); Nieużywanie sprzętu ochronnego (1,5%) – czytamy na portalu BHP.pl.
Tekst i foto Zbigniew Heliński